środa, 31 sierpnia 2016

Świadkowie Jehowy w samo południe. Wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa

Narożnik skrzyżowania Świdnickiej z Piłsudskiego: uliczny zgiełk, turkot tramwajów, pisk opon, zagonieni przechodnie, niesiony wiatrem chodnikowy kurz. Przechodzę tamtędy właściwie tylko po to, by czasem zjeść lunch w przytulnej, schludnej restauracji z bogatym bufetem, gdzie nie brakuje ani polskich sałat, ani azjatyckich dań z grilla. Gdy potem, w drodze powrotnej znów przecinam Świdnicką, na skraju miniaturowego skwerku stoi jak zwykle grupka ludzi ubranych na wzruszająco staroświecką modłę lat osiemdziesiątych. Pędzący obok tłum obdarza ich co najwyżej niewidzącymi spojrzeniami, tymczasem oni odpowiadają mu uprzejmym uśmiechem i zachęcają do przejrzenia czasopism ustawionych na specjalnym stojaku: Patrzcie, oto dobra nowina! Nie rozumiem polskich tytułów, ale od razu wiem, o co chodzi: „Strażnica” i „Przebudźcie się!” świadków Jehowy. Nawet jeśli dziś – idąc z duchem czasu – nie afiszują się już tak z nazwą swojej religijnej organizacji kierowanej z Brooklynu, to jednak rzucający się w oczy skrót mówi sam za siebie: jw.org. No, jasne: Jehovah´s witnesses!




I nagle, gdzieś z zakamarków przeszłości dobiega mnie głos mojej babci, która zmarła w sierpniu rok temu, dożywszy 89 lat: „Posłuchaj ich, mój Markole, to drodzy bracia i siostry z Polski!” Na początku lat osiemdziesiątych polscy wierni witani byli na zachodnioniemieckich kongresach świadków Jehowy szczególnie serdecznie. Kasety z nagraniami tamtych wydarzeń trafiały potem zawiłymi szlakami również do nielegalnych wówczas wspólnot świadków Jehowy w NRD. A dziecko, którym wtedy byłem, słuchało. Drodzy bracia i siostry z Polski. Jako początkujący nastolatek miałem już powoli dość zakazów i przykazań organizacji, od której ostatecznie odwróciłem się w 1986 roku. 

Ale… Ale już wtedy cieszyłem się zarazem niezwykłym przywilejem: wpajaną mi od dziecka odpornością na ów podły NRD-owski rasizm wymierzony w Wietnamczyków („żółtki”), Angolczyków („negatywy”) i Polaków („te leniwe Polaczki, niech wreszcie zabiorą się porządnie do roboty, tak jak my!”). Słowa te były na porządku dziennym, słyszało się je od dorosłych, nawet od nauczycieli, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego pakowało się paczki, które miały być wysłane do sąsiedniego kraju. 


Tymczasem nic a nic z tej trawiącej serce i rozum zarazy nie dosięgło ani moich rodziców, ani dziadków, ani drogich braci i sióstr w naszej zabitej dechami, saksońskiej wsi. To prawdziwy dar, wywodzący się z przesłania owego bodajże najpiękniejszego wersetu Biblii z Ksiąg Mojżeszowych, najstarszej negacji ksenofobii: „Nie wierzcie, że jesteście lepsi niż przybysze, którzy osiedlili się między wami, bo i wy byliście obcymi i niewolnikami w ziemi egipskiej, z której wyprowadził was Jehowa, Pan i Bóg wasz jedyny.” (Cytuję z pamięci, bo zatrzymywanie się teraz i proszenie o jehowicką Biblię, by to sprawdzić, byłoby chyba jednak lekką przesadą.)


Potem, po upadku muru berlińskiego – moi rodzicie i ja przebywaliśmy już od dawna na Zachodzie – nagła niespodzianka: dziadek w NRD-owskiej telewizji – pertraktujący z nowym rządem na temat legalizacji działalności świadków Jehowy, zakazanej i za czasów nazistowskich, i komunistycznych. Mój dziadek, który od połowy lat sześćdziesiątych de facto kierował tą nielegalną wspólnotą. A teraz, po przełomie’89 został oficjalnym „koordynatorem” wschodnioniemieckich świadków Jehowy (wśród żartujących po cichu braci w wierze zwanym też niekiedy „terminatorem”), wygłaszał oficjalne przemówienia na kongresach i był odpowiedzialny za logistyczną integrację polskich członków wspólnoty mieszkających we wschodnich Niemczech.

„Dziadkowi bardzo to leży na sercu, ta pomoc dla drogich polskich braci i sióstr.” Radośnie szczebiotała przez telefon moja babcia, wtedy już od dawna emerytka. I znowu ani krzty tej nagonki na „polskie gospodarzenie“ żadnych płaskich dowcipów w stylu „odwiedź Polskę – twój samochód już tam jest”. Antidotum na całe życie.


Ale – myślę sobie, gdy światło wreszcie zmienia się na zielone i pośpiesznie ruszam przez ulicę – może właśnie dlatego warto docenić to antidotum, skoro w wieku 16 lat odrzuciłem całą resztę: ów propagowany od ponad wieku obłęd, że „stary grzeszny świat” wkrótce runie, a ocaleni będą tylko świadkowie Jehowy, których potem w „nowym świecie” czeka błogi żywot w wiecznej zgodzie. Szybki rzut oka przez ramię i faktycznie: polskie wydanie „Stażnicy” i „Przebudźcie się!” zdobią owe typowe amerykańskie reklamy – a na nich niemalże zatrważająco łagodni ludzie, którzy w „nowym świecie” razem zrywają jabłka z drzew. Uch, to ja już wolę papierosy, wódkę i inny sposób spędzania czasu... 

A jednak: Mimo że przecież ich nie znam – i właściwie wcale nie chcę poznać – tych drogich-nieznanych polskich braci i sióstr, to jednak w specyficzny sposób wzbudzili moją sympatię. Ostatecznie nie są przecież bigoteryjnymi, trybalistycznymi klerykałami, którzy dzisiaj barykadują się przed przyjęciem choćby garstki syryjskich rodzin uciekających przed terrorem wojny i w swoim neopogańskim, narodowościowym obłędzie ignorują nawet napomnienia papieża. (Bo przecież tylko jakiś tam Argentyńczyk, a nie jeden z nas...

Tak więc, drodzy nieznani bracia i siostry: adieu & wszystkie dobrego! Dotrzymuję obietnicy danej mojej wspaniałej babci, która nawet jeszcze w późnym wieku miała kruczoczarne włosy, a urodziła się w 1926 roku jako nieślubna córka Polaka o prawdopodobnie wielonarodowościowej tożsamości: „Nie musisz wszystkim opowiadać, dlaczego zawsze nazywam cię Markole. Bo nikomu nic do tego.” I tak trzymam. Ale wspomnienie o tym dobrym dzieciństwie, wolnym od resentymentów i nienawiści musiało ujrzeć światło dzienne i popłynąć w bezkresną przestrzeń internetowego świata
... 


Teilen

niedziela, 28 sierpnia 2016

Prosto z mostu, bez cenzury. Oryginalny monolog polskiego czytelnika blogu

Mówi: A., lat 22. Miejsce: Wrocław, wczesne godziny imprezowego poranka

Oczywiście, że nie! Tę kolejkę też stawiam. Spoko. A może myślisz, że jestem jak ci niemieccy turyści na edukacyjnych wycieczkach – trują ci dupę tak długo, aż w końcu dasz się namówić – i to jeszcze za frajer! No i do tego wieczorem, jakbyś wtedy nie miał nic innego do roboty. Ściągają cię do hotelowych restauracji, żeby zadawać pytania w stylu: ‘Ach, to pan pisze także blog? A o czym?’ I – no bomba! – każą ci tam przyjść, gdy sami już się najedli. Ha ha ha, niezły ubaw, prawdziwa kulturka! Ale teraz ta wódeczka jest za friko, kapujesz? 

Co ja myślę o blogu? Fajnie, że pytasz akurat mnie, bo jestem chyba twoim jedynym polskim czytelnikiem. No, chyba że odzywali się ci wszyscy szpanerzy z różnych instytucji, którzy  – ha, wygooglowałem! – tak tłumnie oblegali cię podczas szumnej inauguracji chyba tylko po to, by samemu zabłysnąć. Odzywali się potem? Czy przez te całe długie miesiące zorganizowali ci coś, na przykład jakąś dyskusję z tutejszymi pismakami? No dobra, wiem, że to nie jest dla ciebie takie istotne. Ale, wiesz co,  ja bym się na takie coś chętnie wybrał. Żeby sobie posiedzieć wśród publiki i powiedzieć coś tym gostkom w rogowych okularkach, którzy siedzieliby z tobą na podium.

To byłaby pewnie – możemy się założyć, brachu, ale najpierw: zdrówko! – znowu taka imprezka dla dobrych ludzi: Zatroskani intelektualiści, którzy właśnie wrócili z urlopu we Włoszech, i jajogłowi czytelnicy ich przemądrzałych artykułów w Wyborczej: pobiadoliliby sobie razem na ten nasz rząd w Warszawie. Bo de-mo-kra-cja u-mie-ra! Może nawet i mają rację, ale… ALE! Ale ci wszyscy młodzi ludzie, którzy w czasie tej imprezy dolewaliby wam wody do literatek na podium albo kwitliby w roli uśmiechniętej dekoracji przy wejściu: ludzie tacy jak ja, którzy, żeby jakoś wyżyć, muszą czasem albo zasuwać na trzech etatach, albo – no, kurwa, skandal! – 27 lat po upadku komuny emigrować za chlebem, bo w ojczyźnie tak baaaardzo otwartej na Europę nie da się związać końca z końcem. Gówniany ‘cud mobilności’ i takie tam duperele.


Kwestie socjalne liberałowie z PO spieprzyli na maksa. Teraz powinni samym siebie skopać dupę i rumienić się ze wstydu. Napiszesz kiedyś o tym, co mówię? Bo ja nie mam szansy zrobić tego przed prawdziwą publiką. Chyba cię nie ocenzurują, no nie? Przecież to nie polska telewizja, tylko blog, którego i tak nikt nie czyta, ha ha ha!

Dobra, trzymam cię za słowo! A tak w ogóle, to powinieneś być wdzięczny losowi albo genom albo nie wiem czemu: gdybyś był takim nadętym pozerem jak ci wszyscy inni, to nic by ci nie pomogło, że jesteś urodzonym łowcą, naughty one. Zamiast tych pisarskich debat, które nie doszły do skutku, masz Cactus Club i real people, którym zawdzięczasz prawdziwe historie z Wrocka. I do tego kolesi, którzy myślą, że jesteś o dziesięć lub piętnaście lat młodszy – ha! Oczywiście poza takimi jak ja, najbardziej rozgarniętymi, co czytają twój blog i widzą datę urodzenia, ha ha ha! Bo ja mam głowę nie od parady! Powiedziała mi to już tamta parka w Bochum, gdy robiłem nie tylko gówniane geszefty, lecz także kursy w szkole wieczorowej – za zaoszczędzoną kasę. Żeby po powrocie do Polski mieć lepsze szanse na studia zaoczne. No bo to oczywiste, że wróciłem! Powiem ci, brachu, nigdy nie lekceważ polskiej tęsknoty za krajem.

Czy dałem radę tam, w Bochum? No więc... Ona była ukraińską dziwką, a jej facet, cały w dziarach – Niemcem. Gdy w końcu wyjeżdżałem stamtąd autobusem, obydwoje mieli łzy w oczach. Wyobrażasz sobie? Nawet marokańskie żigolaki i libańscy dilerzy dragów, no dobra, oni może nie byli aż tak wzruszeni, ale za to zdziwieni, że… Że można, brachu! Że można dać radę bez stypendium socjalnego i takich tam bzdetów. I bez polskich liberalnych, spasionych tatuśków i mamusiek. 

Pamiętasz, jak mówiłem ci ostatnio, co stało się z moimi starymi? Obydwoje zapili się na śmierć. Ale się wtedy przejąłeś! A ja się tylko roześmiałem i opowiedziałem ci o moich dziadkach – bo to przecież oni nauczyli mnie szwargotać. No, może niezupełnie tak, jak teraz mówię – bo to raczej mieszanka niemieckiego rynsztoku i uniwerku. I jeszcze chciałeś wiedzieć, skąd pochodzę. Nie z Wrocławia, tylko z okolic Poznania. A potem się dopytywałeś, czy to gdzieś przy linii kolejowej, i wybałuszałeś gały, gdy ci mówiłem: Nie, do tej dziury, z której pochodzę, nie dojeżdża nawet żaden autobus – ha! Nie spotykają się tam żadni jajogłowi, nie ma tam instalacji Stolicy Kultury – można co najwyższej dostać w pysk, jeśli ktoś z sąsiedniej wsi za długo się pogapi na nasze dziewczyny. Tak tam jest. Takich historii nie usłyszysz, jeśli będziesz cały czas tylko włóczył się po Rynku i jarał europejską atmosferą tego miasta. Na pewno nie, kolego. 

Nie, to, co robiłem w Bochum, to moja sprawa... Nawet tobie nic do tego. Ale popatrz: dwadzieścia dwa lata, włosy blond – prawie jak w tej starej piosence Udo Jürgensa. A do tego jeszcze mózg, mięśnie i niebieskie oczy! Prawdziwy Aryjczyk zawsze był Słowianinem, ha ha ha… Pamiętasz tego wielkiego wieśniaka-rozrabiakę z Pornografii Gombrowicza? I jak tych dwóch pierników z Warszawy chciało go spiknąć z córką ziemianina? Gdy czytałem to pierwszy raz, pomyślałem sobie: Wow, that’s me! Chodzi mi oczywiście o wygląd, no bo tamten koleś był trochę półgłówkiem, prawda? No dobra, these were the days in Bochum… Każdy orze, jak może, ale ważne, żeby potrafić się z tego bagna wyrwać, kapujesz? Nie, daj spokój, schowaj te moniaki, koniec z wódką, teraz przerzucamy się na whisky z colą, a jeśli starczy ci jeszcze energii, to opowiem ci, jak finansuję moje studia. Słuchaj uważnie, bo teraz będzie o twoich rodakach – i o tych wymoczkach, co z laptopkami wysiadują w BarBarze. Ready


Okej... No więc tyram w McDonald’s. Wyobraź sobie ten stres, bez przerwy, godzina po godzinie, praktycznie nie ma ani minuty luzu. Dosłownie, brachu! Przychodzą tam tak zwani ‘tajniacy’, pojawiają się w każdej filii co najmniej dwa razy w miesiącu, żeby po cichu sprawdzić, czy każdy proces zamówienia i sprzedaży nie trwa dłużej niż maksymalnie cztery minuty. Przeważnie przychodzą w pojedynkę i są bardzo czujni, więc sobie z kolegami szybko dajemy potajemnie znaki. Tyle tylko, że teraz prawie każdy w kolejce stoi z nosem w smartfonie i może być potencjalnym szpiclem. Zza lady nie widzimy przecież, czy koleś sprawdza akurat maile, czy wrzuca coś śmiesznego na fejsa – albo czy mierzy akurat minuty i to, jak szybko posuwa się kolejka. 

Najgorsze jest to, że oni rekrutują tych gnojków z naszego pokolenia. To smarkacze bez cienia godności, którzy zrobią wszystko – wszystko, łącznie ze szpiegowaniem rówieśników na zlecenie takich firm jak ta. Gdyby moi starzy nie zapili się na amen – zdrówko! – spojrzałbym ci teraz w oczy i z patosem zapytał: Czy nasi przodkowie po to wyszli protestować na ulice, żebyśmy teraz znowu żyli w strachu przed szpiclami i biedą? A tak powiem ci tylko, żebyś w ramach rewanżu za te postawione drinki po prostu o tym napisał! 


I o polskich pracownikach Amazonu, którzy zasuwają dosłownie za grosze gdzieś pod Wrocławiem, daleko od eleganckiego Rynku. I o tym, jak strajkujący w niemieckim Amazonie nazywają polskich kolegów ‘łamistrajkami’, i jak pogmatwany jest ten cały cholerny system, który kilku idiotów chciałoby rozwalić paroma durnymi antykapitalistycznymi hasłami. A może ty wiesz, jak to zrobić?

Ja w każdym razie nie wiem. Przez cały tydzień stoję przy kasie i wypatruję, czy któryś z tych ciuli akurat nie sprawdza naszej filii. Albo czy nie przyszedł jakiś mega-liberalny, mega-ekologiczny smarkacz z BarBary, albo jakaś parka niemieckich turystów poubieranych jak oberwańce w worki z kartofli tak, że nigdy nie wiesz, które z nich jest facetem, a które kobietą.

Czy pieczywo w burgerach jest bezglutenowe? Czy mają też państwo produkty bez laktozy? Do you have vegetarian meals? Or maybe vegan meals? No, wyobrażasz sobie: coś takiego w McDonald‘s! Aż się nóż w kieszeni otwiera. Napisz o tym, cholera jasna! Bo to również dlatego na PiS głosują ludzie młodzi, a nie tylko jakieś zacofane, zramolałe berety. Kapujesz?

Najgorsze w tym całym zamieszaniu jest to, że tamte kolesie swoimi wegańskimi gadkami zabierają ci tyle czasu, że pot ci ścieka po tyłku i już zaczynasz filować, czy za tymi lebiodami nie stoi akurat w kolejce jeden z ‘tajniaków’, żeby odnotować, że na stanowisku numer ileśtam w filii X o godzinie takiej a takiej przekroczono zalecany limit czasu obsługi klienta. Potem czeka cię rozmowa z menedżerem, potrącenie wynagrodzenia, a w najgorszym wypadku wylatujesz.

A przy tym wszystkim i tak już jest dawno pozamiatane. Ten cholerny strach, ta bezsilność. Lato 2016 w Europejskiej Stolicy Kultury, raport dwudziestodwulatka. I to mają być te, kurwa, najlepsze lata – gówno prawda! Tak jest wprawdzie na całym świecie, ale tutaj – tutaj, kapujesz – ludzie kiedyś wypruwali z siebie flaki, wygwizdywali albo dawali wpierdol milicji, wojsku i spiclom! A teraz? Teraz stać ich tylko na uśmiech i mega-tolerancję. Rzygać się chce! Zapisz to sobie, może to ruszy kogoś z tej całej bandy. Na, a teraz za te wszystkie historie, które ci opowiedziałem, ostatnią kolejkę stawiasz ty.” 

Teilen

środa, 24 sierpnia 2016


Z Breslau do kibucu. Podróż pisarza miejskiego (III) 

„Drogi Panie Marko... Najlepiej niech Pan w Tel Avivie wsiądzie w autobus o godzinie 10:15 z dworca Arlosoroff, wtedy dotrze Pan o 12:40 do naszego pięknego, położonego na wzgórzu Kiryat Tivon. Ja po Pana wyjdę, a mój mąż tymczasem przygotuje obiad. Już się cieszymy na spotkanie. Serdecznie pozdrawiam, Tamar.“

Tak to właśnie jest w Izraelu: Dzięki pośrednictwu pani historyk Kathariny Friedli wystarczyło napisać mail do wnuczki kronikarza Breslau, Willy’ego Cohna, potem otrzymać od tejże dr Tamar Cohn-Gazit pełną empatii odpowiedź i już wkrótce potem wygodnym autobusem w dwie godziny przemierzyć z południa na północ połowę tego maleńkiego kraju. Intelektualistyczna serdeczność i spontaniczna gościnność, jakiej – gwoli szczerości trzeba przynajmniej raz o tym wspomnieć – prawie nie zaznałem przez dotychczasowe cztery miesiące we Wrocławiu, a która w zadzierającym nosa, żyjącym z terminarzem w ręku Berlinie zdarza się prawie wyłącznie wśród znajomych. Teraz jednak jestem tutaj, na dworcu autobusowym, promienie słońca roztapiają asfalt, a w cieniu pod murkiem stoi żydowski Afroamerykanin i przy akompaniamencie swojej sound-machine śpiewa piosenki Raya Charlesa tak, że – autobus trąbi, ale czeka, bo ja staję jak wryty, pełen podziwu, ramię w ramię z jakimś żołnierzem, który przy okazji dopytuje się o cel mojej podróży. "Kiryat Tivon? Prawdziwa sielanka! Wiedziałeś, że Sara Bibiego chodziła tam do szkoły, a ludzie w miasteczku jeszcze do dziś nabijają się z aroganckiej, naiwnej dziewczyny? Anyway, muszę już iść…” Gwoli wyjaśnienia: Mowa o Sarze Netanjahu, żonie obecnego premiera Binjamina „Bibi” Netanjahu.



Podczas podróży autobusem czytam Żadnego prawa - nigdzie. Dziennik z Breslau 1933-1941 Willy’ego Cohna. Skrupulatna intensywność jego kronik w niczym nie ustępuje zapiskom Victora Klemperera. Willy Cohn był bowiem również tutaj, w Palestynie, wówczas jeszcze będącej brytyjskim terytorium mandatowym. Wiosną 1937 roku sprawdzał możliwości osiedlenia się tu wraz z rodziną. Jego syn (późniejszy ojciec pani historyk, którą dziś właśnie zamierzam odwiedzić) wyemigrował na własną rękę już w 1935 roku. Willy Cohn odwiedził go w kibucu Giwath Brenner. Ponadto odbył krótkie wycieczki do Hajfy, Tyberiady i Jerozolimy (gdzie widział flagi ze swastyką powiewające przed Konsulatem Generalnym Niemiec). Był też w Tel Avivie, na Allenby Street, ówczesnej reprezentacyjnej ulicy tego śródziemnomorskiego miasta, które w 1909 roku powstało na piaskach wydm. Mimo że Willy Cohn, nauczyciel usunięty ze szkoły już w 1933 roku, bogobojny socjaldemokrata i liberalny intelektualista uznał, że jego wrocławskie wykształcenie humanistyczne nie daje mu w tym kraju perspektyw wyżywienia rodziny, to jednak widok słońca i plaży, kontakt z ludźmi o wielkim sercu i bezpretensjonalnej godności, którzy wzięli los w swoje ręce, sprawia, że ze stronic dziennika przemawia uczucie wyzwolenia, wręcz szczęścia. „Wszędzie tu budują, praca wre. W kibucu mój syn Ernst pokazuje mi niedawno postały ogród i szkółki leśne. Wieczorem działa wypożyczalnia i wielu kibucników korzysta z już dość bogatych zbiorów biblioteki. Jakże przyjemnie było by tu zostać!” Ależ, na miłość boską, drogi panie Cohn, chciało by się zawołać ku niemu poprzez dzielące nas dekady, niechże pan tu zostanie, jakaś praca zawsze się znajdzie, bo w pańskim ukochanym rodzinnym Breslau już powstają plany zamordowania pana i ludzi panu bliskich!



„Ach, co tam mówić, on był po prostu Jeke, niemieckim Żydem, mocno związanym z tak bardzo przez niego szanowanym państwem niemieckim. Nie potrafił sobie wyobrazić życia poza Breslau, mimo że od 1933 roku był coraz bardziej spychany na margines społeczny.” Rozmowa przy obiedzie w gościnnym bungalow w Kiryat Tivon. Na wzgórzu owiewanym lekką bryzą faktycznie panuje taka sielanka, o jakiej mówił mi żołnierz zachwycający się piosenką Raya Charlesa. Harmonijna, zielona północ Izraela!

„Mój dziadek na widok tych wzgórz wokół prawdopodobnie natychmiast pomyślałby o Ślęży”, mówi urodzona tutaj w 1947 roku Tamar Cohn-Gazit z pełnym sympatii, lekkim uśmiechem, spoza którego przemawia też empatia i ból: Willy Cohn nie dożył bowiem końca swoich dni tutaj, w Izraelu, tylko wraz z pozostałymi w Breslau członkami rodziny 25 listopada 1941 roku został deportowany do litewskiego Kowna i cztery dni później rozstrzelany. „To był prawdziwy popis strzelecki” triumfalnie napisał potem w protokole odpowiedzialny za tę masakrę standartenführer dr Jäger (nomen omen: niem. Jäger – myśliwy, łowca – przyp. tłum.). Jednego dnia, 29 listopada 1941 roku karabiny maszynowe niemieckich i litewskich esesmanów dosłownie „skosiły” 1155 kobiet, 693 mężczyzn i 152 dzieci.


Wnuczka opowiada mi o swoim dziadku po angielsku. Mąż Tamar, Amnom, również emerytowany erudyta i autor wybornego śródziemnomorskiego obiadu, komentuje to po niemiecku tak: „Oczywiście moja ukochana żona do dziś jest jeszcze na tyle niemiecka, by być perfekcjonistką i w obawie przed ewentualnymi błędami gramatycznymi unikać mówienia językiem, którego nauczyła się od swojego ojca Ernsta. Ale wszystko dobrze rozumie i dlatego też cieszy się, że od 2008 roku niemieccy czytelnicy mogą poznawać wrocławskie dzienniki jej dziadka w świetnie opracowanym wydaniu pod redakcją niemieckiego historyka Norberta Conrada, urodzonego w 1938 roku także w Breslau.”

 
Dzieje tych ocalałych dzienników to prawdziwa odyseja. Willy Cohn już w 1939 roku, od początku wojny, gdy plany wyjazdu ostatecznie legły w gruzach, liczył się z najgorszym, zdawał sobie sprawę z tego, że on i jego rodzina znaleźli się w śmiertelnym potrzasku – i dzięki pomocy odważnego, nieżydowskiego przyjaciela zatroszczył się o to, by zagładę przetrwały przynajmniej dzienniki. Zanim jednak kopie manuskryptu trafiły w końcu do rąk Ernsta Cohna, czekało je całe pasmo przypadków, wręcz niewiarygodnych zrządzeń losu i spotkań. „Już wkrótce po przyjeździe w 1935 roku mój ojciec, początkowo nieśmiały chłopiec w okularach stał się prawdziwym, dzielnym kibucnikiem. Gimnazjalista z Breslau okazał się świetnym samoukiem, który sam nauczył się nawet prowadzić traktor. A potem przez wiele długich lat, po ciężkim dniu pracy, pieczołowicie, słowo po słowie, przekładał dzienniki swojego ojca z niemieckiego na hebrajskiSyn Willy’ego Cohna – wraz z siostrą Ruth i bratem Wolfgangiem, któremu udało się jeszcze zawczasu uciec do Francji – jako jeden z nielicznych ocalałych członków rodziny musiał być na pewno niezwykłym człowiekiem. Dziś cała trójka rodzeństwa Cohn, które bez wyjątku doczekało późnej starości, już nie żyje, a Tamar Cohn-Gazit sama jest od dawna babcią i za godzinę spodziewa się wizyty wnucząt. „Akurat wystarczy nam czasu na film…” Po posiłku wspólnie sprzątamy więc stół – kibucowy etos jest bardzo zaraźliwy także w dobie silniejszego indywidualizmu. Na stoliku przed telewizorem pojawia się owocowy deser i włączony zostaje magnetowid. Oglądamy film dokumentalny niemieckiej dziennikarki Petry Lidschreiber z 2008 roku: Wtedy trójka ocalałych dzieci historyka jeszcze żyje, odwiedza współczesny Wrocław, chodzi śladami ojca po Rynku, tam zatrzymuje się przed kamienicą nr 49, należącą niegdyś rodziny. Albo przechadza się tutaj w Izraelu, po tak pieczołowicie stworzonym przez Ernsta Cohna ogrodzie. Czy ojciec wtedy nie mógłby jednak… No cóż, za późno. 

A jednak: Przetrwały jego dzienniki. A jednak: Jägerowie – myśliwi III Rzeszy nie zdołali definitywnie wytrzebić nazwiska Cohn. A jednak: Wśród bujnych kwiatów w ogrodzie rozlega się nagle donośny rejwach, głosy dzieci. „Marko, oto oni…” I do domu wpadają prawnuki Willy’ego Cohna, prawdziwe żywe sreberka, mali Izraelczycy.

„To ostatecznie także dla nich uporządkowałam pracę mojego ojca i wydałam tomik z dziennikami Willy’ego Cohna po hebrajsku. Publikacja spotkała się z dużym zainteresowaniem. I to dobrze, bo opisy pełzającej dyskryminacji, wykluczenia i manipulacji zawarte w zapiskach dziadka są przecież tak wymowne i mają tak uniwersalne znaczenie, że pytania odnośnie obecnej sytuacji na świecie niemal same cisną się na usta.”

À propos – ujmuję rzecz cynicznie – dzisiejsi Niemcy o spokojnym sumieniu, oczyszczeni potomkowie Jägerów, tak chętnie (i z psychologicznego punktu widzenia o wiele jednoznaczniej, niżby im się to wydawało) sięgający po frazes „No kiedyś jeszcze będzie chyba wolno krytykować również Izrael...”


Tamar Cohn-Gazit wybucha śmiechem, a jej mąż wzdycha. „Bez obaw, na szczęście my, Izraelczycy, sami też mamy dość krytyczne podejście. Zamiatanie problemów pod dywan nie leży w żydowskiej tradycji. Wręcz przeciwnie…” A jednak, przy całej krytyce pod adresem obecnego rządu: dobrze się żyje tu w Kiryat Tivon, na północy Izraela, niedaleko Hajfy, gdzie Tamar przez długie lata pracowała jako wykładowca. Wzgórza naprzeciwko zamieszkują Druzowie i Arabowie – obywatele izraelscy, których przedstawicielstwa zasiadają też w parlamencie. Napięcie, które panuje w okupowanych strefach, jest tutaj, w sercu Izraela niewyczuwalne. Ludzie znają się i wzajemnie szanują, a w dawnych kibucach, dziś przeważnie sprywatyzowanych, Żydzi i Arabowie pracują zgodnie ramię w ramię. Nawet jeżeli nieuniknione pozostałości dystansu nadal się utrzymują.

„Może to trochę tak jak z tą tablicą na kamienicy w Rynku 49…” mówi Tamar Gazit-Cohn i nie rozwija tej myśli. Zresztą nie musi, bo sprawa jest oczywista: Tablica pamiątkowa poświęcona jej dziadkowi napisana jest po polsku i po angielsku – w dwóch językach, w których niemiecko-żydowski nauczyciel i historyk, uczestnik walk na frontach I wojny światowej i członek SPD nigdy się nie wypowiadał. Wspominanie kronikarza miasta bez uwidocznienia jego ojczystego języka jest, rzecz jasna, absurdalne. Z drugiej strony jednak: Komuż przysługiwałoby ewentualne prawo do krytykowania tego? Na pewno nie oczyszczonym potomkom tych wszystkich niezliczonych Jägerów, którzy teraz uprawiają przyjazną, sentymentalną turystykę, odkrywając „niemieckie ślady we Wrocławiu”. Tymczasem dawni breslauczycy w Izraelu już i tak są szczęśliwi, że w dzisiejszym Wrocławiu ich dzieje otacza się tak pieczołowitą pamięcią. Są bowiem rzeczy ważniejsze niż języki na tablicach pamiątkowych – jak na przykład krzepiący fakt, że dzienniki Willy’ego Cohna zostały wydane również po polsku. (Polskie tłumaczenie ukazało się w 2010 roku nakładem wrocławskiego wydawnictwa Via Nova. – Przyp. tłum.).

„A wie pan, dlaczego mój ojciec Ernst nadał mi imię Tamar?“, pyta mnie, zupełnie mimochodem, wnuczka Wille’go Cohna przy pożegnaniu. „Na pamiątkę jego młodszej siostry Tamar Cohn, jednej z tych 152 dzieci, które zamordowano podczas tamtego ‘popisu strzeleckiego’ 29 listopada 1941 roku. Miała wtedy trzy lata. Tymczasem ja jestem już teraz 66 lat starsza od mojej cioci pogrzebanej w grobach masowych na Litwie…”

Izrael – wciąż jeszcze miejsce tych, co ocaleli, i miejsce ocalonej świadomości o kruchości naszego bytu. I ci ludzie, którzy nam o tym przypominają – tak wielkoduszni i dobrzy, że prawie chciało by się płakać z radości, że istnieją. Warto było się wybrać z Wrocławia do Erec Izrael!


Teilen

sobota, 20 sierpnia 2016


Z Breslau do Petach Tikva. Podróż pisarza miejskiego (II)

„We can speak german, because the young man here comes from Breslau. from Wrocław!”

Beseder, yoffi..”

„Ależ drogi pani Holzer, proszę mówić po niemiecku! Jak już mówiłem przez telefon, ten młody człowiek, pisarz-stypendysta rezydujący w polskim Wrocławiu, przyjechał tu specjalnie po to, by się spotkać z nami, staruszkami z Breslau. Czyż to nie miłe?“

„Ależ oczywiście, mój drogi, zacny panie Sklarz! A pana, panie pisarzu, witam serdecznie. Niech pan usiądzie tutaj, obok mnie, bo przy tych moich 93 wiosnach bywa, że nogi odmawiają mi już posłuszeństwa. Tymczasem Victor, mój wspaniały opiekun z dalekich Filipin, na pewno przyniesie panu trochę zimnej wody – to istna ambrozja przy tych sierpniowych upałach, które dokuczają nawet wieczorem, mimo że ściany tego mieszkania na parterze zapewniają trochę ochłody, podobnie jak te na piętrze, gdzie mieszka rodzina mojej córki. Victor, bawakascha, would you please be so kind to bring some table water for our guest. Beseder?“

Nie, ta wymiana uprzejmości nie jest bynajmniej na pokaz. Prowadzi ją dwóch szarmanckich jegomościów: urodzony w 1923 roku w Lipsku Gabriel Holzer, który wychowywał się w Breslau, oraz nieco odeń młodszy Benjamin Sklarz, urodzony w Breslau w 1935 roku. Są równie mili i bezpretensjonalni jak czarująca, wrażliwa żona dra Sklarza, która parę godzin wcześniej perfekcyjną oksfordzką angielszczyzną wypytywała mnie o moje herbaciane upodobania i debatowała ze swoim mężem, jakie owoce najlepiej pasują do popołudniowego ciastka.

Niech się pan nie dziwi! Gdy z moją rodziną z Breslau dotarłem przez Cuxhaven do Anglii, moja przyszła małżonka mieszkała już tam z rodzicami kilka lat, oni również byli żydowskimi uchodźcami. I właśnie dlatego obydwoje rozmawiamy ze sobą przeważnie po angielsku, to taki nawyk, który zachowaliśmy także po przeprowadzce do Izraela. Zwyczaj ten dotyczy jednak tylko nas obojga, nie przenieśliśmy go na komunikację z dziećmi czy wnukami.

Pielęgnowali bowiem również niemiecki i to na imponująco wysokim poziomie. Czy stał się przez to językiem sztucznym, wyizolowanym? Wręcz przeciwnie: jest pełen niuansów świadczących o wyczuciu stylu i etyce. Liczne zdania poboczne, dygresje i wtręty w wypowiedziach Benjamina Sklarza (a parę godzin później jeszcze wyraźniejsze we wspomnieniach Gabriela Holzera), nie są bynajmniej wodolejstwem, tylko przemyślanymi refleksjami, uściśleniami i katalizatorami, niemalże odruchowymi, rytmicznymi przystankami w wartkim potoku słów.
A przy tym wszystkimi doktor nauk chemicznych, który mimo swoich 81 lat swą wysoką posturą wciąż jeszcze sprawia niemal dryblasowato-młodzieńcze wrażenie, nie ma w sobie nic z pedanta. Stanowi raczej kwintesencję przyzwoitości – czyli spuścizny, którą jego rodzinne Breslau na długi czas utraciło – już na trzy lata przed jego narodzinami. Dlatego Benjamin Sklarz woli nie mówić zbyt wiele o sobie, tylko na przykład o „Związku Byłych Mieszkańców Breslau w Izraelu”. Przynosi z gabinetu całą stertę 28-stronicowych biuletynów („Mitteilungen”), które ukazywały się do 2011 roku i opowiadały o wierności Żydów miastu Breslau, w którym przyszli na świat, o odwiedzinach w polskim Wrocławiu, o działalności w nowej ojczyźnie – Izraelu. „Powoli jednak się wykruszamy. Co więc mielibyśmy tu zamieszczać? Nekrologi?”



Benjamin Sklarz, rygorystyczny zwolennik noszenia jarmułki, w świeckich sferach życia liberał wyróżniający się suchym brytyjskim poczuciem humoru. A do tego jeszcze niezwykle precyzyjny: Żebym przypadkiem nie zapomniał wspomnieć na blogu, komu zawdzięczam nawiązanie kontaktu z nim i to nasze spotkanie w mieście Petach Tikva niedaleko Tel Avivu: Skontaktowała nas mianowicie pani dr Katharina Friedla, autorka książki Juden in Breslau/Wrocław 1933 bis 1949 (Żydzi w Breslau/we Wrocławiu 1933-1949) i naukowa konsultantka w pracach nad filmem Jesteśmy Żydami z Breslau. Ocalała młodzież i jej losy po roku 1933, którego przedpremierowe pokazy odbędą się jesienią we Wrocławiu (6.11. w Kinie Nowe Horyzonty) oraz w Berlinie (13.11. w Zeughauskino w Niemieckim Muzeum Historycznym). Na polskiej prapremierze obecny będzie także Benjamin Sklarz.

„I koniecznie proszę, niech pan też napisze, komu zawdzięczamy to wspaniałe osiągnięcie, że wszystkie wydaniach naszych biuletynów ‘Mittleilungen’ są teraz w całości dostępne online dla czytelników na całym świecie – dzięki temu dzieje Żydów z Breslau żyjących w Izraelu nie pójdą w niepamięć. Zamieścili je tam Maximilian Eiden z Muzeum Śląskiego w Görlitz oraz historyk Ingo Loose. Gdy tylko będzie pan z powrotem w Tel Avivie, wyślę panu mailem link, który może zechciałby pan opublikować na swoim blogu.”

(Co niniejszym czynię:  http://sammlungen.ub.uni-frankfurt.de/cm/periodical/titleinfo/7411685 )

Zechciałbym opublikować! Benjamin Sklarz widzi mój uśmiech – i wybucha śmiechem. A jednak mimo to kwestia podawania tych nazwisk to nie dziwactwo ani rutynowa kurtuazja. Mijamy obramowane rodzinne zdjęcia z dawnego Breslau i wchodzimy do gabinetu, gdzie na komputerze (zaprogramowanym przez obeznanego z cyfrowym światem syna) Benjamin Sklarz pokazuje mi listę swojej korespondencji: tabele, aktualne listy adresowe tych, którzy niegdyś mieli to niepomierne szczęście nietrafienia na listy deportacyjne sporządzane przez ich niemieckich rodaków. Byli mieszkańcy Breslau, rozrzuceni po całym świecie – dodana przy niektórych nazwiskach notka o śmieci jest tu czymś normalnym, uzasadnionym podeszłym wiekiem, nie zaś systematyką „przeprowadzaną” przez niemieckie grupy operacyjne bądź też inne podmioty, jakkolwiek by się nie zwały państwowe bandy masowej eksterminacji.

„Zna pan dzienniki Willy’ego Cohna, prawda? Zapiski z Breslau aż do deportacji w listopadzie 1941 roku? Wie pan, że jego wnuczka też mieszka w Izraelu i redagowała hebrajski przekład? Ach, pani dr Friedla dała panu również ten adres i już jutro przed południem pojedzie pan autobusem do Kiryat Tivon? To dobrze, dobrze… W jednym z wpisów w dzienniku Cohna z lata 1939 roku mowa jest także o moim ojcu, który uczył w żydowskim gimnazjum przy Rehdigerplatz 3, dzisiejszym Placu Pereca. Uczony-poliglota, którego dalekowzroczności zawdzięczamy wyjazd z Breslau tuż przed „zamknięciem szlabanów”, przed wybuchem wojny 1 września. Na cmentarzu, obok którego przejeżdża się dziś w drodze na wrocławskie lotnisko, spoczywają nota bene moi dziadkowie. Można poniekąd powiedzieć, że zmarli odpowiednio wcześnie, by nie musieć ani uciekać, ani zostać rozstrzelanymi bądź zagazowanymi.”

Benjamin Sklarz nie jest jednak bynajmniej człowiekiem zgorzkniałym. Po krótkiej rozmowie z małżonką sięga po słuchawkę, dodzwania się do niejakiego Victora, rozmawia z nim po angielsku i zaraz potem mówi: „Jakże mi miło, panie Holzer!”

W samochodzie, podczas gdy mijamy parę przecznic w Petrach Tikva, spowitym teraz wieczornym mrokiem, Benjamin Sklarz nuci dziecięce piosenki i świetnie się przy tym bawi… „Musi pan wiedzieć, że mój ojciec pomimo albo może z powodu swojej erudycji uwielbiał spuneryzmy. W Anglii doszły do tego jeszcze limeryki…”

I tak oto we wczesnych godzinach wieczornych docieramy do mieszkania 93-letniego Gabriela Holzera, który po owym krótkim językowym zamieszaniu z hebrajskiego przez angielski przestawia się na ojczysty język niemiecki i opowiada mi o swoim dzieciństwie i uczniowskim życiu w Breslau. I oczywiście o powszechnie lubianym nauczycielu Willym Cohnie, któremu od 1933 roku wolno było uczyć tylko najmłodszych, aż do chwili, gdy otrzymał całkowity zakaz nauczania. „Musi pan wiedzieć, mój młody przyjacielu, że pan Cohn należał do tych nielicznych nauczycieli, którzy pozostają w pamięci uczniów na zawsze – ze względu na swoje człowieczeństwo i zdolność do empatii, niestroniącej też czasem od ostrej ironii. Mój nauczyciel mawiał na przykład, że niekiedy nie staje mi powagi. (Niekiedy nie staje mi powagi – och, ta piękna, dystyngowana niemczyzna! Pewnego wieczoru w Petach Tikva, w państwie Izrael.)


„Miałem 18 lat, gdy przez Triest dotarłem do Hajfy i znalazłem pracę w administracji celnej, która wówczas, przed założeniem państwa w 1948 roku, znajdowała się oczywiście pod zwierzchnictwem brytyjskim. Od tamtej pory wiem, jak można w książkach przemycać płaskie złote zegarki albo banknoty – oczywiście przy założeniu, że potrafi się odpowiednio pomajstrować przy okładkach. Ale to była domena innych, ja się tym nie parałem.”

Pan Holzer pozostał w służbie celnej, założył rodzinę, doczekał się w międzyczasie wnuków, a nawet prawnucząt. Wraz ze swym przyjacielem Benjaminem Sklarzem w 2009 roku jeszcze raz odwiedził Wrocław i przemierzał stare zaułki.

„Byliśmy też na Yorckstraße, dzisiejszej ulicy Jemiołowej. Wie pan, gdzie to? Jedno ze wspomnień mojego dzieciństwa i młodości: piękny stary dom porośnięty bluszczem. A pomiędzy listowiem flagi ze swastyką. Jedno i drugie utkwiło w mej pamięci nierozerwalnie splecione: sielankowy bluszcz i flagi morderców.”

Szukali jednak przede wszystkim domu, w którym urodził się Emil Ludwig – pisarz ten był wszak w latach dwudziestych i trzydziestych równie popularny jak Stefan Zweig. „Ale on przecież też został wypędzony i dziś mało kto o nim nie pamięta”, mówi pan Holzer i drżącymi, starczymi dłońmi poprawia jarmułkę na głowie, tymczasem dr Sklarz dyskretnym zerknięciem na zegarek daje mi do zrozumienia, że powoli powinniśmy się zbierać, żeby zanadto nie nadwyrężyć resztek sił starszego pana.

Wtedy nagle rozlega się śmiech, nieoczekiwanie gromki. „Mój drogi, wielce szacowny panie doktorze Sklarz, ja dobrze widzę, że pan spogląda na zegarek. Zanim jednak nasz gość, którego wizyta bardzo mnie cieszy, odjedzie autobusem nr 82 do Tel Avivu, niechże dane mu będzie rzucić okiem na moją obecną, wieczorną lekturę. Bo wiek, słabowitość i dolegliwości swoją drogą, a człowiek musi przecież dbać o sprawny umysł, żeby duch był przynajmniej trochę silniejszy od ciała.”

A co czytuje wieczorami Gabriel Holzer, urodzony w 1923 roku w Breslau? Obszerną biografię Goethego autorstwa Emila Ludwiga – niegdyś prawie-biblię wykształconego Niemca. „Czasami opowiadam Victorowi o naszym Goethem, a on rewanżuje się bajkami ze swojej filipińskiej ojczyzny, których konkluzje dają niekiedy wiele do myślenia.” Beseder, Victor?”

Beseder, odpowiada po hebrajsku uprzejmy Filipińczyk i proponuje zrobienie paru pamiątkowych zdjęć. „To keep the good memories…”


Potem żegnamy się, unikając przygnębiających uwag w stylu „może to już po raz ostatni“, bo przecież i tak nagle wszyscy najbardziej przejmują się tym, żebym nie spóźnił się na autobus powrotny do Tel Avivu. W drodze na przystanek autobusowy dr Sklarz znowu nuci niemieckie piosenki ludowe. „Wszystkie ptaszki przyleciały, wszystkie ptaszki, tralalala… Pamięta pan to?”

Ależ oczywiście. Tyle że nie słyszałem tego od czasów dzieciństwa. Niezapomniane popołudnie i wieczór w izraelskim Petach Tikva na wschodnim krańcu Morza Śródziemnego.


Teilen

środa, 17 sierpnia 2016

Z Breslau do Jerozolimy. Podróż pisarza miejskiego (I)

„Był lipiec 1938 roku, gdy z balkonu oglądałem przyszłych morderców mojego narodu, tam na dole, na tym ogromnym placu, gdzie dzisiaj – jak mi pan mówi – stoi piękny, nowy gmach Forum Muzyki. No cóż, wtedy grano tam zupełnie inne melodie. Pamiętam dziarskie marsze, przemówienie Hitlera przyjęte entuzjastyczną wrzawą tłumów, a potem szczegółowo zaplanowaną przez Goebbelsa paradę Niemców Sudeckich, która miała przygotować nastroje przed wkroczeniem do Czechosłowacji… Temu spektaklowi – tak kluczowemu dla Hitlera, Göringa i Goebbelsa – Norman Davis poświęcił kilka stron w swojej wspaniałej monografii o dziejach Wrocławia, napisałem potem do niego list. Byłem tam przecież wtedy, aczkolwiek nie jako jeden z tych wiwatujących, tylko jako lękliwy sześcioletni chłopiec o imieniu Manfred, któremu niania pokazała ten donośnie skandujący tłum. Już wtedy przeczuwałem, że to zwiastun czegoś złego.”

Profesor Mordechai Rotenberg, rocznik 1932, w białej koszuli i spodniach na szelkach siedzi w swoim jerozolimskim mieszkaniu i podsuwa mi jedną ze swych licznych książek. The Trance of Terror – studium psycho-religijnego fundamentalizmu. Żywa teraźniejszość: terror w imię religii. To właśnie między innymi dlatego prowadzone są drobiazgowe kontrole na dworcu autobusowym w Tel Avivie, skąd co 20 minut odjeżdżają autobusy do Jerozolimy, a potem ponowne kontrole przy wyjściu z jerozolimskiego dworca. Wszystko to jednak przebiega sprawnie i spokojnie, a młodzi żołnierze i żołnierki w autobusie sprawiają wrażenie cywili, wracają wprawdzie do bazy, mają mundury, wysokie wojskowe buty i pistolety uzi, ale zajęci są głównie smartfonami i niekończącą się frajdą, jaką sprawia im flirtowanie.


Ileż to ludzi mogłoby ocaleć, myślę sobie któryś raz z rzędu, gdyby ten Izrael istniał już w 1938 roku. Gdyby akurat wtedy Brytyjczycy nie ograniczyli napływu prześladowanych do Palestyny – ówczesnego brytyjskiego terytorium mandatowego. I gdyby nie ulegli naciskom arabskich feudałów, którzy na leżących odłogiem polach sąsiadujących z ich włościami nie chcieli wyemancypowanych syjonistów mogących pokazać „arabskiemu pospólstwu”, na czym polega nowoczesne życie. Wśród ówczesnych imigrantów był także profesor Rotenberg, któremu wtedy niemal w ostatniej chwili udało się uciec – przez Jugosławię do Triestu, a potem statkiem do Tel Avivu, gdzie nota bene nie było jeszcze wtedy nawet portu z prawdziwego zdarzenia. Religijny, a zarazem na wskroś nowoczesny człowiek, którego mieszkanie zdobią chasydzkie dzieła sztuki. Buchdruckerei Rotenberg – Drukarnia Książek Rotenberg, w której jego ojciec, urodzony w Warszawie uczony, drukował niegdyś prace dyplomowe wrocławskich studentów, należy już oczywiście od dawna do przeszłości. Pozostało po niej co najwyżej jakieś zdjęcie w rodzinnym albumie, którego inne strony świecą pustkami: Tylko nieliczni członkowie rodziny Rotenberg przeżyli Shoah, ową zbrodnię na człowieczeństwie dokonaną przez samozwańczo „kulturalny naród niemiecki”.



Przebywam kilka dni w Izraelu między innymi właśnie po to, aby spotkać się z byłymi wrocławianami – niemieckimi i polskimi Żydami, którzy mogą jeszcze zaświadczyć o tym, że ich rodzinne miasto wcale nie zostało zniszczone wiosną 1945 roku, tylko że wszystko zaczęło się już 30 stycznia 1933 roku i potem było po prostu kontynuowane – również w postaci owego letniego widowiska w 1938 roku, podczas którego mały chłopiec Manfred bodajże po raz pierwszy zobaczył, jak rodzi się masowa histeria. Może też zresztą dlatego ten dziś już emerytowany intelektualista, laureat renomowanej Nagrody Izraela za zaangażowanie społeczne, sprawia wrażenie opanowanego i tego popołudnia ani razu nie pozwala sobie na jakąkolwiek jowialność. A w tle wyczuć da się jednak także radość: Pod koniec tego tygodnia profesor Rotenberg znowu będzie we Wrocławiu, odwiedzi Synagogę Pod Białym Bocianem i spotka się z prezydentem miasta, Rafałem Dutkiewiczem.

„W tutejszych gazetach pisali, że to ponoć ja uratowałem Jerozolimę – ja, dzieciak z Breslau.” Mordechai Rotenberg otwiera gazetę, w której widnieje zdjęcie szesnastoletniego bojownika: Nigdy więcej nie być bezbronnym, nie dać się zapędzić ani do gazu, ani do morza. Gdy w 1948 roku na mocy decyzji ONZ powstało państwo Izrael, jeszcze tej samej nocy pięć armii arabskich napadło na ten kraj. Najbardziej zacięte walki toczyły się w Jerozolimie, dokładnie tam, gdzie dziś znajduje się francuski Instytut Kultury. A Manfred, który nosił już wtedy dumne imię Mordechai – ku czci biblijnego bohatera, kuzyna Estery, który odmówił uklęknięcia przed perskim władcą  – rzucił z okna otoczonego walkami domu koktajl Mołotowa, w wyniku czego jordański pojazd wojskowy stanął w płomieniach, a ofensywa na zamieszkałą przez Żydów zachodnią Jerozolimę została powstrzymana.



„No cóż, takie tam wspomnienia. Tutaj, na tym drugim zdjęciu jest mój ówczesny zwierzchnik i ja. Dziś obaj jesteśmy starcami…“ A ta fotografia w ramce na ścianie, przedstawiająca miłego młodzieńca w mundurze? „Mój najmłodszy syn. Zginął podczas akcji w 1988 roku
.”

Informacja wręcz lapidarna, a zarazem ostrzegawczy znak stopu: Pomimo idylli panującej w mieszkaniu naukowca, pomimo słonecznego blasku dyskretnie sączącego się przez korony pinii – to jerozolimskie popołudnie wcale nie upływa na opowiadaniu krzepiących anegdot. Profesor Rotenberg, który wykładał w Berkeley i w Nowym Jorku, a przez całe życie prowadził badania na Uniwersytecie Jerozolimskim, nie jest też bynajmniej liberalnym wzorem świeckości, tylko raczej religijnie nacechowanym intelektualistą, dla którego wszelako rozsądek, postrzeganie świata racjonalną miarą wcale nie stoją w sprzeczności z wiarą. Czy znaczny wkład profesora w rozwój psychologii religii jako dyscypliny naukowej można zatem interpretować jako pokłosie dziecięcych wspomnień o tamtym „Niemieckim Święcie Gimnastyki i Sportu”? Skromna odpowiedź ogranicza się do wzruszenia ramion: Profesor Mordechai Rotenberg, urodzony w Breslau, zamieszkały w Jerozolimie, nie jest zwolennikiem chełpliwości.

Potem, w podróży powrotnej do Tel Avivu pochłania mnie fascynująca lektura The Trance of Terror, pewien rodzaj religijno-badawczego uzupełnienia do Masy i władzy Eliasa Canettiego, która nota bene nie tylko opisuje religijne mantry jako zagrożenie dla samodzielnego myślenia, lecz także ową poprawność polityczną, która w podobny sposób upaja się powtarzaniem wciąż tych samych, pseudo-postępowych formułek. Cóż za mocny protest przeciw błogostanowi samootępiającego myślenia i działania! Tylko interpretacja transowego techno i rave jako rytmów prowadzących do duchowego i intelektualnego autowyobcowania wydaje mi się troszkę niesprawiedliwa. Ostatecznie bowiem ci, którzy co noc oddają się tym rytmom w pobliżu plaży Tel Avivu, nie tracąc przy tym ni krzty zdolności do autorefleksji, to moi najlepsi tutejsi przyjaciele. Przeważnie żołnierze na weekendowych przepustkach. Strzegą również tej plaży – oazy radości życia i tolerancji na krwawym Bliskim Wschodzie i zarazem niegdysiejszego miejsca przyjazdu owych nielicznych członków rodziny Rotenberg, którzy zdołali się jeszcze uchronić przed niemiecka maszynerią zagłady.


Teilen

sobota, 13 sierpnia 2016


Nocne łowy rybaka ludzi: (Niemal) do utraty tchu...

„Powiedz no, kiedy ty wreszcie spotkasz się z naszymi prawicowymi radykałami?” To pytanie nie było wcale żartem. Ostatecznie Wrocław jest przecież ponoć hot spotem ekstremistów, niedawno spalili przed ratuszem zdjęcie prezydenta miasta, Rafała Dutkiewicza. Ale niby po co, przepraszam, mam się z tymi brzuchaczami spotykać? 

„No, bo jesteś pisarzem miejskim!“ ...kafejkowe pogawędki na bajecznie kolorowym Rynku albo wieczorem w zacisznych ogródkach piwnych nad brzegiem Odry. Partnerami w tych rozmach są studenci, ludzie tutejszej bohemy i inne na szczęście wielojęzyczne osoby. Zdają się być nękani obawą, że w tym mieście pokazywana jest mi tylko jasna strona życia, kompatybilna z ideami EU, a wszystko, co od tej normy społecznej odbiega, jest skrzętnie skrywane za parawanem milczenia. Ponadto zaś jeszcze jeden postulat: kiedyś koniecznie powinienem poznać pewną tutejszą socjolożkę reprezentującą empirycznie potwierdzoną tezę, że Europejska Stolica Kultury, niegdysiejszy Breslau, wcale nie jest aż taki otwarty, za jaki się z taką lubością uważa.

Tymczasem – patrząc na to dialektycznie – już sam fakt prowadzenia takich rozmów mógłby stanowić dowód, że jest wręcz przeciwnie. Nie mówiąc już o moich eskapadach do klubów nocnych późnymi wieczorami, kiedy nie ma już dla mnie oficjalnego „programu zwiedzania”, po części również dlatego, że zawczasu uprzejmie, aczkolwiek stanowczo takie prośby/żądania odrzuciłem. Spotykam wtedy na przykład Samiego Harba, mieszkającego w Warszawie młodego nowojorczyka o libańskich korzeniach, który śpiewa i tańczy na scenach polskich klubów i regularnie bywa również we Wrocławiu, najchętniej w owym lokalu u stóp Wzgórza Partyzantów, gdzie kiedyś znajdowały się kazamaty dawnych fortyfikacji miejskich, a za czasów „Festung Breslau” siedziba podziemnego sztabu w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu.  

„Uwierz mi, to miasto i jego mieszkańcy są naprawdę w porządku. Wiem, co mówię. Na Manhattanie musiałem u terapeuty spędzać całe godziny. Tutaj tego nie w ogóle nie potrzebuję, really.” (Nawet jeśli prowadzimy tę rozmowę głównie jako dialog, bo jestem jedynym, który odważył się zagadnąć Samiego podczas przerwy na papierosa przy wejściu do klubu. Tymczasem miejscowi – ku naszej wspólnej, może i nie do końca uczciwej, ale absolutnie nieszkodliwej ucieszcie – zachowują trochę anachroniczny dystans i tylko się z podziwem przyglądają).

Albo tamten sprytny mieszkaniec Wrocławia pochodzenia arabskiego, który w podziemiach tutejszego kubańskiego pubu przedstawia się jako mówiący po polsku Latynos i, podczas gdy z głośników płyną hity Enrique Iglesiasa, po francusku udziela mi na ucho porad, jakimi strategiami uwodzicielskimi i tanecznymi można odbijać tutejsze kobiety im niekiedy dość fajtłapowatym, szybko upijającym się facetom – no, przynajmniej tu i ówdzie na kwadransik lub dwa. (Na wypadek, gdyby wykiwani konkurenci próbowali się jakoś fizycznie stawiać, uprzejmy monsieur ma nawet przy sobie trochę gazu pieprzowego, który również świetnie nadaje się do utarcia nosa ewentualnym prawicowcom czającym się na obrzeżach Rynku.).  

Ach, i jeszcze ten młody tłumacz francuskiego, który nocą paradował z nagim torsem i w spodniach od joggingu w spowitym rytmami techno klubie Cactus, a w sobotni letni poranek człapie chwiejnym krokiem wzdłuż fosy i nagle ratuje się szybkim susem, gdy tuż przy chodniku śmiga samochód: Kurwa, il faut pas finir comme Roland Barthes... (Przypomnijmy: paryski poststukturalista zmarł w lutym 1980 roku w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym: Po kolacji z Francois Mitterandem, przechodząc przez ulicę, wpadł pod koła furgonetki.)




Cóż to za historie? Zwyczajne: Opowiadają o tęsknocie za heterogenicznością, o beztroskich wygłupach, igraszkach, które nie ograniczają się do horyzontów miasta i ojczyzny. Mówią o przemyślnym hedonizmie – a zdziwienie tych wszystkich pechowców, którzy nie znają ani uciech klubu Cactus, ani duchowej euforii, jakiej dostarcza wnikliwa lektura dzieł Rolanda Barthesa, kwitują spokojnym wzruszeniem ramion. 

A tępawi ultraprawicowcy w zupełnie innych dresach, z ogolonymi głowami i piwnymi brzuszyskami? W drodze z mojego stypendialnego lokum na zakupy w „Biedronce” regularnie mijam pewien sympatyzujący z nimi sklep sportowy, którego drzwi zdobi ogromny anty-Merkelowski plakat. Na jego dolnym brzegu: cała masa przekreślonych symboli – od euro przez imigrantów aż po konstelację ciał, która – w niezamierzenie śmieszny sposób – ma chyba przestawiać/ potępiać „akt homoseksualny”. Jakież to żałosne! Lepiej już powinni, myślę sobie, brać przykład z tych pogodnych uczestników happeningu, którzy w czasach przełomu’89 wyszli na wrocławskie ulice ze stylizowanym na Solidarność zmysłowym transparentem: SEKSUALNOŚĆ! (ha ha ha…) 


Konkluzja: Jakąż stratą czasu byłoby spotkanie z ekstremistami. Lepiej już poznawać tych innych: analizujących krytycznie i do tego – czy wręcz przede wszystkim – doświadczonych erotycznie.
.
Teilen